Lizzy88

Zdradzone Serca (1)

Wersja do czytania Następna część

Disclaimer: Jedyną postacią w tym opowiadaniu, która jest moja, jest Carlo. Reszta należy do WB, UPN, Melindy Metz i innych.
Author: justynka a.k.a. Lizzy88
Category: M&L, M&M, a reszta... to się jeszcze okaże!
Rating: PG-13, R w niektórych momentach, być może lekkie NC-17.
Summary: Challenge taken from Lullaby.
Lullaby to dziewczyna, która na Roswell Fanatics ma wątek z tzw. "challenges", czyli zarysami opowiadań. Skorzystałam z tego, choć oczywiście dodałam parę własnych pomysłów. Jeśli ktoś jest zainteresowany, tutaj macie link. Z góry piszę, że to mój pierwszy fic, więc proszę o wyrozumiałość i duuużo feedbacków.
Teraz prawdziwe streszczenie:
Liz Parker to biedna, ale ambitna i inteligentna dziewczyna. Jest obiektem kpin i żartów kolegów z "wyższej sfery". Zaczyna chodzić z Maxem Evansem – bogatym, ale dobrym i nieśmiałym chłopakiem. Jednak nie wszystkim podoba się ich związek. Do czego się posuną, aby ich rozdzielić? I co zrobią, kiedy przewrotny los zafunduje im małą niespodziankę i staną się zależni od kogoś, kim tak bardzo pogardzają?


Ten super bannerek wykonała babylisou, za co bardzo jej dziekuję!

Zdradzone Serca – część 1
***

— Spójrz tylko na nią. Wygląda, jakby dopiero co wyszła z lumpeksu.
Isabel i Tess Evans zachichotały, cały czas spoglądając pogardliwie w stronę drobnej brunetki. Dziewczyna otworzyła swoją szafkę i wyjęła z niej podręcznik do biologii.

— Ona w ogóle nie ma gustu – powiedziała Tess z niesmakiem, lustrując wytarte dżinsy brunetki oraz jej prostą, czarną bluzkę. – Bo gdyby go miała, nigdy nie założyłaby takich szmat.
Dziewczyna zamknęła szafkę i podeszła do swojej koleżanki Muriel Pinx.

— Skumały się dwie prostaczki – prychnęła Isabel. – Jedna gorsza od drugiej, dwie szmaciary z zakichanego podwórka.

— Masz całkowitą rację, Is – powiedziała Pam Troy, która właśnie przechodziła obok sióstr Evans.
Na twarzy Isabel pojawił się wymuszony uśmiech; nie lubiła Pam Troy, ale nigdy tego nie okazywała.

— Hej, Liz, Liz – zawołała. – Podejdź do nas.
Dziewczyna spojrzała nieufnie na Isabel, jakby wietrzyła jakiś podstęp. Ta uśmiechnęła się fałszywie i powiedziała słodko:

— No chodź, Lizzy.
Dziewczyna wolnym krokiem ruszyła w stronę panien Evans.

— Gotowa na małą zabawę? – zapytała Isabel siostrę.

— I to jeszcze jak – odpowiedziała Tess z diabelskim uśmieszkiem.

— To o co chodzi? – zapytała nieco sucho Liz.

— Chcemy wiedzieć, Liz... – zaczęła Isabel.

— ...gdzie kupiłaś te... – kontynuowała Tess.

— ...absolutnie oszałamiające...

— ...super modne...

— ...naprawdę odlotowe...

— ...szmaty – zakończyła Tess, uśmiechając się nieszczerze.

— Nie sądzę, żebyście chciały to wiedzieć – odparła zimno Liz.

— Ależ chcemy! Naprawdę, Liz! Prosimy, powiedz nam – zaśpiewały razem Isabel i Tess.
Wściekłość buzowała w Liz niczym gorący wulkan. Chciała coś powiedzieć coś jeszcze, ale uznała, że najlepiej będzie nic nie mówić. Odwróciła się na pięcie i już miała odejść, kiedy Isabel chwyciła ją za rękę, przyciągnęła do siebie i zasyczała prosto do ucha:

— SZMACIARA!
Zanim zdążyła zareagować w jakikolwiek sposób, Liz wymierzyła jej siarczysty policzek. Isabel przyłożyła dłoń do piekącego miejsca i zaklęła cicho.

— Jak śmiesz!? – krzyknęła Tess. – Co ty sobie wyobrażasz, prostaczko!?
W oczach Isabel płonęła żądza zemsty. Nie przywykła do takiego traktowania i na pewno nie pozwoli jakiejś dziewusze na TAKIE coś. Rozejrzała się po sali i powiedziała:

— Chcecie zobaczyć, jak spuszczam tej idiotce łomot? No to patrzcie!
Rzuciła się na Liz, zwalając ją z nóg. Z całej siły szarpnęła ją za włosy i kopnęła mocno z kolana. Liz zajęczała cicho. Isabel przygwoździła ją mocno do ziemi, złapała ją za ręce i szepnęła:

— Wiesz, co o tobie myślę? TO! – I splunęła jej prosto w twarz. Zeszła z Liz, wyprostowała się i poprawiła ubranie, rozglądając się po korytarzu i uśmiechając się triumfalnie.

— Spadaj stąd, Parker, chyba że chcesz więcej – wycedziła.
Liz powoli podniosła się, z trudem powstrzymując łzy cisnące się do oczu. Zadźwięczał dzwonek, uczniowie zaczęli rozchodzić się do klas. Liz wzięła swoją torbę, jednak zamiast pójść na ukochaną biologię, wybiegła ze szkoły.

— Widzisz, Tess – szepnęła Isabel do siostry podczas wyjątkowo nudnej lekcji geografii. – Oni nigdy z nami nie wygrają. A wiesz dlaczego? Bo są nikim.
Tess tylko uśmiechnęła się porozumiewawczo.
***
Myśli kotłowały się w głowie Liz. Jeszcze nigdy nie przeżyła takiego upokorzenia. Nieraz Isabel i Tess albo ktoś z ich sfery jej dokuczał, ale nigdy nie było to aż tak... drastyczne. Miała ochotę zemścić się na nich w jakiś nieprzyjemny sposób, ale wiedziała, że nie ma szans. Ona była biedna, one – bogate. Ona była nikim, one – miały władzę.

— Liz? Hej, Liz, co ty tutaj robisz?
Odwróciła się i nikogo innego tylko Maxa Evansa – brata Isabel i Tess. Nie mając ochoty wdawać się z nim w pogawędkę, przyspieszyła kroku, jednak chłopak szybko ją dogonił.

— Liz, o co chodzi?

— Nie twoja sprawa! Idź się zapytaj swoich siostrzyczek! – wybuchła, choć szybko tego pożałowała widząc wzrok Maxa.

— Co ci zrobiły? – zapytał łagodnie.

— Nic, poza tym, że zmieszały mnie z błotem na oczach całej szkoły – powiedziała gorzko.

— I to przez nie uciekłaś z lekcji?

— Ty też z nich uciekłeś! – oskarżyła go.

— Byłem z moją mamą u lekarza. Ostatnio bardzo źle się czuje i martwię się o nią.

— Przykro mi – szepnęła Liz.

— To chyba nic poważnego, ale...

— Rozumiem.

— Powiesz mi, co ci zrobiły Isabel i Tess?
Liz popatrzyła w jego głębokie, bursztynowe oczy, a w jej głowie kołatała myśl: "Czy mogę mu zaufać? A co jeśli zaraz do nich do pobiegnie, powie wszystko i razem będą się ze mnie naśmiewać? Co jeśli jest taki sam jak wszyscy?".

— Max, proszę, nie chcę teraz o tym rozmawiać, dobrze? I nic nie mów swoim siostrom.

— Ale...

— Żadnych ale. Uszanuj moją wolę.

— W porządku. Skoro chcesz... Podwieźć cię do domu?

— Dzięki, ale nie. – Uśmiechnęła się. – Przejdę się. Do zobaczenia.

— Do zobaczenia.
Odeszła. Max wpatrywał się w jej malejącą sylwetkę, aż w końcu zupełnie znikła mu z oczu. Westchnął ciężko. Marzył o Liz Parker, odkąd tylko sięgał pamięcią. Wątpił jednak, że ona żywi dla niego jakieś głębsze uczucia. A może powinien spróbować? Sam nie wiedział, co zrobić. Jedno było pewne: jej mroczne, pełne tajemnic oczy i tej nocy nie dadzą mu spokoju.
***
Liz rzuciła torbę na krzesło i usiadła na łóżku. Była dopiero czternasta, więc mogła spodziewać się swojej matki dopiero za osiem godzin. Rozejrzała się po niewielkim pokoiku. Nie było tu zbyt wielu luksusów, ale w końcu miała dach nad głową. To o wiele lepsze niż być bezdomną. Jej myśli powędrowały swobodnie. Dlaczego wszyscy ją tak traktują? Czym im zawiniła? Tym, że nie ma pieniędzy? Nie mogła tego zrozumieć. Przecież równie dobrze to ona mogłaby nazywać się Evans i mieć to wszystko, co one. Nie zapracowały sobie na to. Po prostu miały szczęście urodzić się w bogatej rodzinie. Właściwie Tess miała szczęście, że przygarnęli ja tacy, a nie inni ludzie. Równie dobrze to ona mogłaby mieć za ojca Philipa Evansa, właściciela sieci restauracji w całym Nowym Meksyku. Równie dobrze... Musiała z tym skończyć. Nie nazywała się Evans, tylko Parker. Była kim była i nie mogła tego zmienić. Nie miała wspaniałej willi z basenem i kortem tenisowym, tylko ten mały pokoik. Nie zazdrościła zbytnio Evansom; jeśli ceną bogactwa są takie córki, to ona wolała być biedną. Tylko to było takie niesprawiedliwe. Wszyscy upokarzali ją za coś, na co nie miała wpływu. I dobrze wiedziała, że jej status społeczny uniemożliwi jej zrealizowanie pewnego marzenia.
Liz Parker zawsze chciała być cheerleaderką. Pamiętała, jak obserwowała dziewczyny podczas ich występów i marzyła, aby znaleźć się wśród nich. Sęk tkwił w tym, że cheerleaderkom przewodziła, oczywiście, Isabel Evans. Zresztą nawet gdyby był to ktoś inny, to nie miałaby szans. Cheerleaderką mogła zostać tylko dziewczyna należąca do elity. Mogłaby nawet mieć większy talent niż one wszystkie razem wzięte, ale kiedy nie masz pieniędzy, talent mają w nosie. Może po prostu powinna pogodzić się z tym, że nigdy nie zostanie cheerleaderką.
Była przecież tylko biedaczką. Biedaczką i bękartem.
***

— Wiesz, co, Maxwell? Wkurzasz mnie już – rzekł lekko poirytowany Michael. – Rozumiem, że masz hopla na punkcie tej małej Parker, ale czemu po prostu nie zaprosisz jej na randkę?
Max poruszył się niepewnie, jakby w obawie, że ktoś ich słyszy.

— Dla ciebie to wszystko takie proste, mądralo.

— A co w tym trudnego? Podchodzisz, mówisz: "Siemka, Liz, może wyskoczymy gdzieś po twojej zmianie, maleńka?" I sprawa załatwiona.

— Ha, ha, ha. Łatwo ci mówić. Ciekawe, co by było, gdybyś musiał to zrobić naprawdę.

— Musiał? Ktoś cię zmusza, żebyś ją poderwał? A może się założyłeś?

— Coś ty!

— No to próbuj! Przejmij inicjatywę, bo inaczej zostaniesz starym kawalerem.
Max popatrzył na Liz, która właśnie przyjmowała zamówienia. Uśmiechnęła się słodko, a jemu serce zaczęło szybciej bić. Bał się odrzucenia z jej strony, wyjawienia głęboko skrywanych uczuć. Ale życie w niepewności było nie do zniesienia. Może powinien spróbować?

— No dalej.
Liz wycofała się za ladę, a Michael popędził Maxa. Ten wyglądał, jakby właśnie szedł na ścięcie. Wstał powoli i ruszył w stronę dziewczyny.

— Cześć, Max.

— Cz... cześć. Możemy porozmawiać na zapleczu?
Wyglądała na nieco zdziwioną, ale odpowiedziała:

— Jasne.
Weszli na zaplecze. Liz przyglądała się Maxowi, który nie wiedział, jak ma to zacząć. W końcu wziął głęboki oddech i powiedział:

— Liz, bardzo cię lubię i... – dalej już nie mógł znaleźć słów.

— I... – zachęciła go.

— Czychciałabyśgdzieśzemnąwyjść – powiedział z prędkością torpedy.

— Co?

— Czy... czy chciałabyś gdzieś ze mną wyjść?

C.D.N.






Wersja do czytania Następna część